Wyczuł policzkiem coś zimnego i twardego. W powietrzu wyczuć można było zapach metalu pochłaniany przez leśną woń. Otworzył powoli zamglone oczy. Niewyraźnie widział jakiś podłużny pręt ciągnący się jeszcze na wiele, wiele metrów. Obrócił się na obolałe plecy i usiadł. Siedział na skraju torów. Czy ze mną aż tak źle?-zadał sobie pytanie w myślach, nie pamiętając, co zrobił przed tym, jak się ocknął. Zmrużył oczy i powoli zaczęło do niego dochodzić, że wyskoczył z pędzącego pociągu. Oglądnął się jeszcze na prawo i lewo, ale pociągu nigdzie nie było. Ile tu leżał? Sam nie wiedział, ale na niebie zaczęło zachodzić słońce. Jeszcze nie wszystko do niego docierało, ogłuszenie huczało w uszach. Jedno było pewne-był na torach, gdzieś na ziemistym polu, za którym rozciąga się gęsty las. Co za idiota robi tory na polu?-znów zapytał się w duchu, ale skarcił się automatycznie, że nie wie gdzie jest, a myśli o takich głupotach. I kto tu jest idiotą?
Spróbował dźwignąć się na nogi, ale natychmiast jedna z nich okropnie go zabolała. Spojrzał z odrazą na lewą nogawkę. Było w niej głębokie rozcięcie, a wokoło krew. Krew widział co noc, więc nie był to dla niego szok, ale rana, nawet przez spodnie, wyglądała okropnie. Odsunął spodnie i ukazało mu się, tak jak podejrzewał, głębokie, pionowe rozcięcie na łydce, z którego wciąż sączyła się czerwona ciecz. Potarł dłonią czoło, po czym, widząc rozmazany ślad na niej, uznał, że ma również rany na głowie.
Wstał, trzymając się za odsłoniętą łydkę. Po chwili namysłu, uznał, że pójdzie przed siebie-przez ziemiste pole wprost do lasu. Sam nie wiedział, czego szukać w lesie, ale liczył na schronienie, albo coś, czym można zatamować krwawienie. Tak więc ruszył przed siebie małymi krokami, co jakiś czas zatrzymując się, bo rana wdawała się we znaki. Kiedy przeszedł parę metrów, uznał, że jeśli tak ma wyglądać ten lepszy świat, to woli wracać do domu. Ale nie było już odwrotu.
Gdy dowlókł się na skraj lasu, mając pełno suchej ziemi w trampkach, przysiadł na ściętym pniu drzewa. Przed sobą widział dużo, naprawdę dużo drzew, dużo krzaków i wszystkiego, co utrudni mu podróż. Spróbował przyłożyć liścia dębu do łydki. Zapiekło go tak mocno, że prawie krzyknął. Gdyby był w Londynie, już dawno wylądowałby w szpitalu. Ale to nie Londyn, to jakieś odludzie bez nazwy. Znów podniósł się i poszedł w gąszcz. Obejrzał się za siebie, myśląc, że to może być jedyna otwarta przestrzeń, jaką widzi, kiedy jego uwagę przyciągnęło coś wystruganego na pniu, który przed chwilą był jego siedzeniem. Wytężył wzrok i zobaczył ten sam miecz w kółku, jaki widział na szacie swojego ojca, to znaczy postaci z jego snu. Była też strzałka, która wskazywała na las.
To nie może być przypadek!-wmawiał sobie, gdy od dziesięciu minut błądził po lesie. Nawet ból trochę zszedł z jego nogi, ale w uszach nadal huczało. Teraz rozglądał się, szukając innych, nie-przypadków. Wykorzystał swój wyjątkowy wzrok i znalazł, między drzewami wydeptaną ścieżkę. Szedł nią na tyle szybko, na ile pozwalała mu rana, a trwało to kilkanaście minut, dopóki nie usłyszał dziwnych szelestów. Trwał bez ruchu nasłuchując szelestu, który jest coraz bliżej niego, coraz bliżej...aż wreszcie coś od tyłu zwaliło go z nóg.
Haytham obrócił się szybko na plecy, a jakiś mężczyzna przyłożył mu rękę do gardła.
-Kim jesteś?-wycedził przez zaciśnięte zęby.
Chłopak cały w szoku, bo do końca jeszcze nie dotarło do niego, że ktoś na nim leży i mówi do niego. To przez to cholerne ogłuszenie.
-Ja...przyszedłem za...tym znaczkiem-odpowiedział pokaszlując z trudem łapiąc oddech. Czuł, jak boleśnie pulsują mu tętnice.
-Widziałeś go? Skąd wiesz, że tu mieszkam?
-Mie-szka tu pan? Ja tylko przyszedłem...-oddech-bo widziałem takie coś...na białym ubraniu.
Facet puścił go z uścisku i podciągnął do góry za bluzę i postawił na nogi. Teraz Haytham mógł mu się lepiej przyjrzeć. Wyglądał na więcej niż dorosłego, ale nie był staruszkiem, co potwierdził jego dziki skok na chłopaka. Miał widoczne zmarszczki wokół oczu, zarost i nierówno obcięte, krótkie włosy. Był nieco wyższy od Haythama i wyglądał na silnego. Poczekał, aż chłopak uspokoi zduszony oddech, po czym odrobinę łagodniej zapytał:
-Na jakim białym ubraniu?
-Z kapturem, gruba tkania. Moi rodzice takie mieli-odrzekł wciąż trzymając się za gardło-O, taki strój jak ma pan, tylko, że biały-wskazał na brązowy strój mężczyzny.
-Jak ci na imię?
-Haytham.
Zmrużył oczy, jakby chłopak dokuczliwym promieniem słońca. Potem rzucił szybkie spojrzenie na jego nogę.
-Chodź ze mną-warknął i nie czekając na odpowiedź ruszył ścieżką.
Haytham poszedł za nim, czując, że rana mocno krwawi. Zastanawiał się, czy znak ze snu ma aż takie duże znaczenie w rzeczywistości? Może miesza sen z rzeczywistością? Nieważne co to jest, nie chciał tego przerywać. Nie teraz, gdy coś się dzieje.
Wlókł się za dziwnym mężczyzną jeszcze kilka minut. Wreszcie odgarnął wielki krzak i odsłonił otwarty, ziemisty teren. Na jego końcu był mały, drewniany dom. To wszystko, co udało się Haytham'owi zobaczyć przez mroczki, które otaczały go coraz bardziej gęsto. Podeszli do chałupy, wspięli się po schodach. Mężczyzna już otwierał drzwi, kiedy Haytham niebezpiecznie zachwiał się. Mroczków było zdecydowanie za dużo. Ku zdziwieniu chłopaka, złapał go za ramiona, zarzucił sobie jego rękę na szyję i wprowadził do chaty. Chłopak był zaskoczony, że nie zrzucił go ze schodków. Posadził go na którymś z krzeseł przy stole i zamknął drzwi. W tej chwili Haytham nic już nie widział, bo nie dość, że ciemno miał przed oczami, to jeszcze w domu panował półmrok. Słyszał krzątanie się obok niego.
-Straciłeś zbyt dużo krwi.-stwierdził mężczyzna-Co ty robiłeś?
-Wyskoczyłem z pociągu.-odpowiedział cicho chłopak. Czuł się niepewnie, że gada do ciemności.
-Idiota.
Haytham nie uraził się zbytnio tymi słowami,. Oddawały one to, jak teraz się czuł.
-Może mi pan powiedzieć, o co chodzi z tym...znakiem?-spytał nieśmiało
-To zależy, czy należne jest ci to wiedzieć. Czemu się tu zjawiłeś?
Chłopak opowiadał mu o swoich rówieśnikach, o babci i o zdolnościach, a potem wziął się na odwagę i wspomniał o snach, aż wreszcie o teściu siostry ciotecznej robotnika i o agresywnym kontorelrze z łomem.
W tym czasie mężczyzna przygotowywał coś przy stole, Haytham słyszał też gwizdanie czajnika. Czyżby robił herbatę? Nie, to do niego nie pasuje.
-Więc mówisz, że widziałeś ten znak na stroju ojca?-zapytał ciągle zajmując się stołem.
-Tak, to znaczy myślę, że to był mój ojciec bo kobieta obok miała zdjęcie dziecka, na odwrocie były moje dane-chłopak mówił to z wysiłkiem, bo każde słowo przychodziło do jego głowy powoli-Przepraszam, ale co pan robi?
-Ratuję ci życie-rzucił jakby od niechcenia.
Minęło kilka długich chwil, chłopak coraz gorzej się czuł, więc nawet nie miał siły zapytać, jak robienie czegoś przy stole ma mu ratować życie. Niespodziewanie mężczyzna cisnął w niego kilkoma bandażami i powiedział szybko:
-Może trochę boleć.
Przyłożył do łydki Haytham'a jakąś namoczoną chustkę. Rana nagle rozpaliła się tak bardzo, że wstrzymał oddech i zaciskał brzegi krzesła.
-C-co to jest?-spytał przez zaciśnięte zęby.
-Żywkost-odpowiedział już całkiem łagodnie, w jego głosie można było też usłyszeć nutkę rozbawienia-Rośnie u mnie w ogródku, idealny na rany. Weź te bandaże i owiń sobie wokoło.
Haytham drżącymi rękami wykonał polecenie. Podparł się o drewniany stół i wstał. Zamrugał kilka razy i wszystko z jego wzrokiem zdawało się wracać do normy. Rozglądnął się po chacie.
Była to mała, drewniana izba. Pośrodku stał stół z czterema stołkami. W rogu była niewielka kuchenka i blat. O dziwo, nie było lodówki. Obok była staromodna kanapa, najprawdopodobniej spał na niej ten facet. Naprzeciwko kanapy był kominek. Z sufitu zwisały różne rośliny, a na ścianach wisiały fotografie.
Znienacka, jakby wyrósł spod ziemi, obok chłopca pojawił się jego "wybawiciel".
-Proszę pana...-zaczął Haytham-Czemu zależy tak panu na tym znaku? I moim śnie?-pytania jakby same wypływały mu z ust.
Mężczyzna roześmiał się cicho i gestem pokazał, żeby usiadł. Zrobił to samo i wziął się za odpowiadanie na wszystkie pytania, które jeszcze nawet nie wypłynęły z ust chłopaka.
-Bo widzisz chłopcze, twoi rodzice byli moimi przyjaciółmi.-nie zwracając na otwartą buzię Haythama, ciągnął-Dołączyliśmy do Bractwa Białych Wojowników. Nie, to nie ma związku z kolorem skóry...-zawahał się przez chwilę-Zrobiliśmy to, bo odkryliśmy w sobie podobne zdolności do twoich. To jest w genach. Dzięki jednej z nich nie zginąłeś wyskakując z pędzącego pociągu. Robiliśmy wiele rzeczy, ale naszym głównym celem był Aton...
-Tak, wiem! Ten łysy.-podskoczył na krześle chłopak i po chwili skrzywił się.
-Taak...ten łysy-przeszył go podejrzliwym wzrokiem-Ma w posiadaniu pewną rzecz, która daje mu władzę nad ludźmi. Straszne rzeczy może zrobić, okropne. Ludzie wpadają w obłęd widząc jej promienie, są gotowi zrobić dla niej wszystko. Nazywane jest to Rajskim Jabłkiem. Naszym celem jest odebranie mu tego artefaktu. Zmagamy się z jego armią od prawie stu lat. Bezskutecznie. Zwykli ludzie nie wiedzą, niczego, o czym tu z tobą rozmawiam, nie wiedzą o naszych wojnach i tym całym niebezpieczeństwie. A ono jest wszędzie i może czyhać nawet za obok, za oknem.
Haytham spojrzał z niepokojem na okno, ale nie stał za nim żaden szaleniec z siekierą.
-Jeśli chodzi o ten znak, jest to nasz wymysł. Z twoją matką i ojcem.-dodał po chwili-Tylko Wojownicy go widzą. Zdziwiło mnie, że przychodzi tu jakiś chłoptaś i mówi, że go widzi. Ani trochę nie przypominasz rodziców.
-Co ma pan na myśli mówiąc "wojownicy?"-dopytywał chłopak-Jak walczycie? Macie broń?
-Naszą bronią jest wyłącznie ciało i kilka...gadżetów. Noże, ostrza i łuki przede wszystkim. Nasz wróg też ma tą broń, ale jest ich o wiele więcej.
-Jak się nazywa, ten wróg?
-Armia Atona, zwiemy ją potocznie Zakapiorami.
Haytham nie zadał kolejnego pytania. Siedział, wpatrując się w swoje splecione palce. Był smutny i trochę zmęczony. Za dużo krwi, za dużo bólu i za dużo informacji. Oczywiście, chciał o tym wszystkim wiedzieć, ale ta wiedza tak gniotła w obolałej głowie...Trapił go fakt, że musi wracać do domu.
-Zapewne chcesz już wracać do domu?
Chłopiec pokręcił głową, a mężczyzna klasnął w dłonie.
-Znakomicie! Będzie z ciebie wojownik.-klepnął go w ramię i wyciągnął do niego dłoń-Nazywam się Viktor.
Chłopak uścisnął ją i uśmiechnął się blado. Nie wraca do domu i zostanie wojownikiem. Czy może być coś bardziej dziwnego? Oczywiście cieszył się gdzieś w duchu, ale ogarniało go obce poczucie, że ma takiego farta. Wylecieć z pociągu prosto do celu, którego szukał od tak wielu lat, w głowie.
-Ale zanim zaczniemy cokolwiek ćwiczyć, trzeba cię do końca wyleczyć.
-Chodzi panu...to znaczy tobie o ranę?
-Nie tylko-odparł Viktor znów uważnie przyglądając się chłopakowi-Musimy uleczyć twoje wnętrze. Widzę smutek w twoich oczach, Haytham. Depresja w twoim wieku nie wróży dobrze. Zagubiłeś się w samym sobie.
-Skąd wiedziałeś?-bąknął Haytham.
-Wszystko kryje się w oczach.
***
Noc. Słychać pohukiwanie sów i szeleszczenie między krzakami przez zwierzęta. Nic dziwnego, bo jak ma się taki bliski kontakt z lasem...równie dobrze pod oknem mógł przejść wilk.
Kiedy Viktor przydzielił Haytham'owi izdebkę, gdzie trzyma swoje graty. Chłopak leżał na rozłożonym kocu i co chwila rzucał spojrzenie na wielkie ostrze oparte o ścianę. Długo nie mógł zasnąć, to przez odgłosy lasu, to przez broń zgromadzoną wokół niego. Gdy już udało mu się wejść w płytki sen, wracały okropne myśli o rodzicach, o babci i o sobie, co właściwie poczyni. Każdy taki półsen kończył się uczuciem spadania. Wreszcie zaciągnął sobie poduszkę na uszy i wciągnęła go ciemność.
Zdumiał się, że nie wylądował w zimnym korytarzu. Stał teraz w domu swojej babci. Ucieszył się, że zobaczy ją, chociaż w śnie. Wszedł do pokoiku. Serce podskoczyło mu do gardła. Babcia leżała na podłodze, cała w krwi, kończyny miała powyginane pod dziwnymi kątami. Miała otwarte oczy, ale widać było tylko białka. Nagle przemówiła do niego. Nie był to jej ciepły, wysoki głos. Był to niski, dźwięczący w uszach głos, powodujący, że chłopak czuł gęsią skórkę na ramionach.
-Ty też tak skończysz. Nie wtrącaj się między sprawy dorosłych.-głos wydawał się jakby mechaniczny. Haytham stał jak wryty-Nic nie zdziałasz, tak jak twoi durni rodzice.
Rozległ się śmiech, tak donośny, jakby otaczał go z każdej strony. Stawał się głośniejszy.
Nieoczekiwanie poczuł na twarzy coś, co go okropnie drażniło, nie pozwalało oddychać. Czuł, że powoli się budzi. Usłyszał jeszcze raz ten sam, okropny głos: "Poćwiartuję twoją babkę". Otworzył oczy i przewrócił się od razu na bok, kaszląc. Potarł dłońmi twarz i poczuł zimną wodę. Usiadł i popatrzył się w górę. Stał nad nim nikt inny, jak Viktor w swojej szacie i tym samym, zaciętym wyrazem twarzy. Co zrobił znów nie tak?
-Czemu to zrobiłeś?-spytał chłopiec odgarniając mokre włosy z twarzy.
-Nie chciałeś się obudzić i miotałeś się jak szalony.-odpowiedział Viktor tak spokojnie, jakby każdemu zdarzało się to co noc.-A teraz wstawaj. Czeka nas dzień pełen roboty.
Kiedy mężczyzna opuścił pokoik, Haytham ubrał się pospiesznie. Kiedy wciągał na siebie spodnie, zwrócił uwagę na lewą nogę. Odsłonił bandaż i ujrzał tą samą ranę, ale już nie krwawiła i zdawała się powoli goić. Odetchnął z ulgą. Kiedy ubrał się całkowicie, wyszedł cicho z izby i zajął miejsce przy stole. Pachniało mokrym drewnem. Spojrzał przez otwarte okno na blady wschód słońca za koronami drzew. Kolana wciąż mu drżały po przerażającym śnie.
Drzwi wejściowe gwałtownie się otworzyły i wparował Viktor. W jednej ręce miał wiadro wody, która charakterystycznie pochlapywała, a w drugiej bochenek chleba.
-Skąd masz chleb?-zapytał Haytham, kiedy postawił wiadro z wodą na podłodze.
-Mam tu kolegę piekarza. Mieszka niedaleko.
-To tu ktoś mieszka?!-wytrzeszczył oczy.
-A jak? Właściwie to jest główne miejsce wojowników-rzucił chleb na stół-Trzeba zrobić śniadanie. Wszystko co potrzebne znajdziesz w kredensie-wskazał na drewniany blat.
-Mam zrobić śniadanie?-upewnił się chłopak.
-A co, ja?-zachichotał Viktor-Co się dzieje z tymi dzieciakami...-wzdychnął i usiadł przy stole.
Haytham rozejrzał się po izbie.
-Mogę gdzieś umyć ręce?
-Tam masz wiadro-mężczyzna wskazał głową na wiadro z wodą, które przed chwilą przyniósł. Chłopiec rzucił mu zaciekawione spojrzenie. Minęło kilka chwil, zanim zrozumiał, o co mu chodzi.
Zakasał rękawy bluzy i obmył ręce w zimnej wodzie wspominając nieprzyjemną pobudkę. Wziął chleb i położył go na blacie. Czuł wzrok Viktora, który obserwuje każdy jego ruch. Obok leżał nóż, więc ostrożnie pokroił świeży chleb.Krojąc, zastanawiał się, czy to nie jest jedna z broni Viktora. Otworzył kredens, z którego wydobywała się woń mięsa.
-Weź szynkę i masło-usłyszał głos mężczyzny. Odszukał szybko zawiniętą w gazetę szynkę i masło, które żałośnie wyglądało w szklance.
-Trzymasz masło w szklance?-zapytał Haytham dusząc w sobie śmiech i nie czekając na odpowiedź parsknął cichym, ale długim śmiechem.
-Ty lepiej rób to jedzenie.-odpowiedział wyniosłym tonem.
Od tej pory, kiedy chłopak spoglądał na masło, na jego twarzy pojawiał się uśmiech, który jakby rozjaśniał jego myśli.
Tuzin kanapek leżało na talerzu (Haytham zdziwił się, że nie na desce). Chłopak położył je na stole i zasiadł na przeciwko Viktiora.
-Gotowe.-oznajmił. Mężczyzna przyglądał mu się jeszcze przed dłuższą chwilę po czym sięgnął po jedzenie.
-Jedz-nakazał Haytham'owi oglądając swoją kanapkę.
-Ale ja...
-Jedz. Masz wykonywać moje polecenia, rozumiemy się?-spojrzał na niego poważnie.
Chłopak odpowiedział mu skinieniem głowy i wziął kanapkę. Ku jego zdziwieniu, smakowała całkiem nieźle, jak na szynkę trzymaną w gazecie.
-Co ci się śniło?-zapytał Viktor. Haytham odpowiedział mu ciszą.-Odpowiedz-dodał ostrzej.
Czując, że nie zdoła skłamać przed Viktorem, zaczął półgłosem:
-Moja babcia.
-Nie wierzę, że twoja babcia spowodowała u ciebie taką reakcję.
-Ktoś...ktoś jej coś zrobił. Było dużo krwi-spuścił wzrok-Niby ona do mnie mówiła, ale to był całkiem inny głos. Taki zimny. Powiedział, że też tak skończę. I że ją poćwiartuje. Moją babcię.
Poczuł, że w oczach robi mu się dziwnie ciepło. Wiedział, czym to zwiastuje. Uniósł głowę do góry i skupił wzrok na suszonym koperku. Zmuszony był powtórzyć to jeszcze raz i nagle dopadło go poczucie winy, że ją tak po prostu zostawił. A jeśli naprawdę coś się stało? Przełknął ślinę i walczył, żeby nie mrugnąć, bo najzwyczajniej by się rozpłakał, jak małe dziecko. Taki wstyd przed takim człowiekiem.
Natomiast Viktor widział reakcję chłopaka. Nie powiedział już nic prócz:
-Jedz.
Na talerzu po dziesięciu minutach leżały jeszcze trzy kanapki. Viktor szybko wszamał sześć, a Haytham ponaglany wzrokiem towarzysza zjadł ledwo trzy.
-Tym razem ci odpuszczam. Będzie dla psa. Ale to ostatni raz.
-Masz psa?-zmienił temat chłopak.
-Mam. Ma budę przed domem.
-Jak się nazywa?-dopytywał.
-Misia-odpowiedział, a Haytham dostrzegł, że szary odcień jego chudej twarzy nabrał nagle koloru czerwonego. Nie spodziewał się, że tak ostry człowiek potrafi tak słodko nazwać psa. Potarł dłonie i dopowiedział-Bardzo dobrze sprawdza się w terenie...Ale do rzeczy. Dziś musimy odwiedzić parę osób...
-Wojowników?-fiknął na krześle chłopak.
-Taak. Odwiedzimy Benjamina, ma dla mnie broń i Charles'a, muszę z nim porozmawiać i zanieść mleko.
-Skąd masz mleko?
-Skąd...skąd-powtórzył obruszonym tonem-Od krowy.
Haytham postanowił już o nic nie pytać, uświadamiając sobie, że Viktor ma tu małe gospodarstwo. Uśmiechnął się, kiedy wyobraził sobie Viktora krzątającego się obok zwierząt. Dziwny facet.
Wyszli z chaty, zabierając skopek na mleko i mężczyzna jakby od niechcenia zaczął wskazywać na różne ogrodzenia i małe domki wokoło ich.
-Tu jest Misia. Pewnie teraz śpi-wskazał na dużą, własnoręcznie robioną budę z której wystawał puchaty ogon.-Tam, obok drewna są kury-wskazał na składzik drewna na opał i kilka rozczochranych kur, które leniwie szukały ziaren-Obok są te dwie krowy.
-Mają jakieś imiona?-przerwał mu chłopak
-Mają, ale nie powiem ci bo będziesz się śmiał...tam są grządki. No, koniec tego zwiedzania, idziemy. Miśka!-zawołał w stronę budy-Wstawaj! Idziemy na spacer.
Z budy wywlókł się duży i czarny, długowłosy pies z długim pyskiem i długie uszy. Pomachał lisim ogonem i podbiegł do Haytham'a. Zaczął uważnie obwąchiwać jego buty, po czym szturchnął go mokrym nosem w dłoń. Chłopak pogłaskał psa po jego szorstkiej sierści i poklepał po udzie.
Miał u babci psa, małego jamnika, Felka. Był równie kochany co Misia, ale suczka zrobiła na nim wrażenie pod tym względem, że wygląda tak dziko, a jest taka wierna. Przypomina trochę swojego właściciela.
-Dosyć pieszczot. Idziemy-zarządził Viktor.
Tym razem szedł równo z Haythamem. Chłopak, wciąż utykając usiłował utrzymać mu kroku. Szli tą samą ścieżką co poprzednio, tyle, że w przeciwną stronę. Po kilkunastu metrach skręcili w prawo, później w lewo i jeszcze kilka razy skręcali. Haytham, pragnąc na początku zapamiętać drogę, dał sobie spokój.
Wreszcie wyszli na podobny teren, jaki miał przed domem Viktor, tylko mniejszy i bardziej trawiasty. Na jego skraju stał dom, nie był duży, ale był na pewno większy od domu Viktora i w przeciwieństwie do niego, był z cegły. Obok stało ogrodzenie dla świń i huśtawka na rozgałęzionym drzewie.
-Charles'owi chciało się jechać do miasta po cegłę-wytłumaczył chłopakowi widząc jego pytający wzrok-Ja wolałem mieszkać w drewnianym i nie chciało mi się pieprzyć z budową.
Haytham pokiwał głową ze słabym uśmiechem. Zbliżyli się do, jak się okazało, bardzo ładnego domu, co prawda niepomalowanego, ale weranda i kwiaty przed nią dodawały uroku. Pomyślał, że w porównaniu do domu Viktora, to jest rezydencja milionera.
Viktor zastukał parę razy w drewniane drzwi. Otworzyła pulchna kobieta z rudymi włosami. Miała na sobie fartuch, podobny do tego, który miała babcia Haytham'a, który na myśl o niej poczuł nieprzyjemne ukłucie w żołądku.
-Witaj, Viktorze-przywitała go z uśmiechem-Kim jest ten chłopiec?-spojrzała na Haytham'a serdecznym wzrokiem-Wejdźcie.
-Syn Weroniki i James'a-odpowiedział jej wchodząc do domu i ciągnąc za sobą chłopaka. Znaleźli się w dużym pokoju (nie izbie, jak u Viktora) pomalowanym na żółto. Pod ścianą stała kanapa przykryta kwiatową narzutą, a na przeciw niej mały stolik. Obok był kominek i dywanik. Otoczenie było ozdobione zieloną roślinnością. W ścianie było jeszcze dwoje drzwi.
-Ich syn? Haytham? Jak się tu znalazł?-spytała z niedowierzaniem, a Haytham obruszył się trochę, że rozmawiają o nim w trzeciej osobie-Przepraszam, kochanie-zwróciła się do niego, a ten poczuł że się czerwieni-że jestem tak zdziwiona, ale twoi rodzice...
-Tak, wiem, zginęli-dokończył za nią patrząc w jej oczy pełne troski.
-Muszę porozmawiać z Charles'em-przerwał kłopotliwą ciszę Viktor.
-Jest w sypialni. Czyta mapy, które mu dałeś tydzień temu. Według niego są jakieś podejrzane-powiedziała kobieta.
-O tym też z nim porozmawiam-rzucił przelotnie i udał się do drzwi po prawe.
Haytham przestąpił z nogi na nogę.
-Haytham, może chcesz poznać Matta i Emmę? Są w swoim pokoju-pokazała na drzwi po lewej.-Na pewno chętnie cię poznają. A tak na marginesie, jestem Kate. Możesz mi mówić ciociu.
Uśmiechnął się do Kate. Uznał, że woli do niej mówić "pani Kate". Ruszył do drzwi po lewej i cicho zapukał.
Otworzył mu piegowaty, około ośmioletni chłopiec z rozczochranymi blond włosami. Oczy rozszerzyły mu się na widok Haythama.
-Jestem Haytham-wyciągnął do niego rękę i uśmiechnął się serdecznie.
-Matthew, ale mówią mi Matt-uścisnął mu dłoń i gestem zaprosił do środka-A siostra mówi na mnie Chwast. O, tam siedzi.
Na drewnianym parapecie siedziała drobna dziewczyna z długimi, falowanymi blond włosami, jak jej brat. Miała pełne usta i długie rzęsy, które tak cudownie komponowały się z jej jasno-zielonymi oczami. Ubrana była w błękitną sukienkę i spoglądała na Haythama sponad książki.
Matt nawijał coś do niego, ale stało się to nieważne. Chłonął wzrokiem każdy cal ciała dziewczyny, czując, że myśli odpływają gdzieś daleko. Nieświadomie otworzył usta. Coś nagle szturchnęło go w żebra.
-...prawda?-był to Matt, który wyrwał go z tego stanu.
-Taaak...-odpowiedział mu automatycznie Haytham i nogi same powiodły go do dziewczyny.
-Ha-haytham-zająknął się wyciągając do niej dłoń. Te oczy tak hipnotyzowały!
-Emma-uścisnęła ją, ale chłopak jeszcze długo jej nie puszczał.
kkdskhfkds *.* Pisz, pisz! Ja chcę dalej :D
OdpowiedzUsuńFajny rozdział :D Weny życzę :3
OdpowiedzUsuń~Ameelia